Archive for września 2012

005. Zwą mnie Kirke. Libba Bray - Zbuntowane anioły

          Zawsze chciałam żyć w XIX wieku, a moje marzenie ... zanim przeczytałam kilka książek, których akcja toczyła się w epoce wiktoriańskiej. Powieści te tylko spotęgowały moje pragnienie i pozwoliły mi przenieść się do tamtych czasów, co odrywało mnie od rzeczywistości. 
We ferie zimowe przeczytałam Mroczny sekret - pierwszą część trylogii Magiczny krąg. Niestety, nie napisałam recenzji tej pozycji i nie mogę się nią z Wami podzielić (opinię piszę od razu po przeczytaniu książki, gdy żyję jeszcze tamtejszymi wydarzeniami). Mam jednak nadzieje, że na podstawie recenzji Zbuntowanych aniołów uda mi się przekonać tych, którzy jeszcze nie czytali Mrocznego sekretu do sięgnięcia po tą powieść, a osoby, które zastanawiają się nad kontynuowaniem Magicznego kręgu do podjęcia decyzji ;) Zapraszam! 



Tytuł: Zbuntowane anioły
Autor: Libba Bray
Data premiery: 24 marca 201o
Wydawnictwo: Wydawnictwo Dolnośląskie
Ilość stron: 488
 
„They call me Circe”*

Akademię Spence spowija bożonarodzeniowa aura; dyrektorka, pani Nightwing, odrzuca na bok kamienną maskę i staje się miła dla swoich podopiecznych, dziewczęta współpracują razem przy tworzeniu ozdób i ubieraniu choinki, wszyscy siedzą przy ogromnym stole, śpiewają kolędy i wręczają sobie prezenty. Wydarzenia sprzed dwóch miesięcy powoli odchodzą w niepamięć, chociaż wciąż dają o sobie znać.
Rzecz można, że Akademia Spence tętni życiem i uśmiechem wielu młodych dam, kandydatek na żony, przyszłych mężatek i matek.
Ale spokój nie trwa wiecznie. Przed przerwą świąteczną do drzwi szkoły dla dziewcząt puka nowa nauczycielka sztuki. Panna McCleethy od początku wydaje się Gemmie dziwną, skrywającą tajemnice i groźną osobą. Stara się przekonać do swoich racji najlepsze przyjaciółki, lecz rówieśniczki są zbyt zauroczone nauczycielką.
Wkrótce po tym uczennice rozjeżdżają się do swoich domów, aby tam w spokoju i rodzinnym cieple spędzić Boże Narodzenie, zapominając o szkole i nauce. Jednak nie wszystkie pozwalają sobie odsunąć na drugi plan Akademię.


Zbuntowane anioły to kontynuacja Mrocznego sekretu. Obie powieści wchodzą w skład trylogii Magiczny krąg. Akcja w większej mierze rozgrywa się w XIX-wiecznym Londynie (a nie, jak wcześniej, w szkole dla panien), gdzie główna bohaterka i jej przyjaciółki spotykają się w czasie ferii zimowych, uczęszczają na bale i są zapraszane na kolacje u wpływowych ludzi. Niestety – problemy z Akademii Spence przychodzą za nimi aż do Londynu, a wraz z nimi członek Rakshana - Kartik, Kirke i uwolniona w międzyświecie magia, która przedostaje się na ziemię.

Mroczny sekret urzekł mnie niesamowitymi bohaterami, zdarzeniami i ciekawymi wątkami. Zanim sięgnęłam po drugą część, w duchu modliłam się, aby okazała się równie dobra lub jeszcze lepsza. Czy zawiodłam się na autorce?
Nie. Nie zawiodłam się pod żadnym względem. Wprost pochłaniałam kolejne strony Zbuntowanych aniołów i nie chciałam przestawać czytać chociażby na chwilę, bo bałam się, że ten idealny świat wyślizgnie się z moich rąk. Nie miałam pojęcia, że Libba Bray jest w stanie wymyślić coś tak wspaniałego, wciągającego i hipnotyzującego. Jeśli polubiłam Mroczny sekret, to w kontynuacji po prostu się zakochałam.
Przez całe 488 czytelnik nie odczuwa nawet grama nudy. Każdy rozdział wypełniony jest nowymi zagadkami, tajemnicami, wartką akcją i niesamowitymi przygodami szesnastoletniej Gemmy Doyle, a pani Bray świetnie utrzymuje to wszystko w napięciu. W tej książce nie pojawia się często spotykany schematyzm, przewidywalne zachowania czy papierowe, nic nie wnoszące postacie – jest wręcz przeciwnie. Oryginalność Zbuntowanych aniołów (a co za tym idzie również Mrocznego sekretu) jest urzekająca. Osobiste przeżycia głównej bohaterki i jej przyjaciółek mają wiele wspólnego z walką przeciwko Kirke.
Kto by też pomyślał, że osoba, którą dziewczęta darzyły bezgranicznym zaufaniem, okaże się śmiertelnym wrogiem, Sarą Rees-Toome?
Ta jakże wspaniała historia połączona z niezwykle dobrym stylem autorki sprawia, że całość czyta się lekko i z przyjemnością. Pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym spisała się na medal. Libba Bray nie trudziła się z tworzeniem długich, zajmujących wiele stron, niepotrzebnych opisów. Zastąpiła je najważniejszymi rzeczami, które później odgrywały ogromną rolę w punkcie kulminacyjnym.
Wydawać mogło by się, że powieść ze względu na epokę wiktoriańską pełną cudownych dam i dostojnych dżentelmenów, będzie przesiąknięta wątkiem miłosnym. I tu niespodzianka – było go niewiele. W czasie przygody z tą pozycją nawet nie odczułam potrzeby, aby koniecznie tam się znalazł. Poszczególne zdarzenia zostały tak rozplanowane, że znalazła się również chwila dla oczekiwanego przez wiele czytelniczek romansu.

Podsumowując: Łał… Co mogę powiedzieć? Jeśli przeczytałaś/-eś pierwszą część Magicznego kręgu i spodobała Ci się historia dziewcząt dzielących mroczny sekret, zapewniam, że druga oczaruje Cię jeszcze bardziej! Dzięki Zbuntowanym aniołom lepiej poznajemy XIX-wieczny Londyn, a także odkrywamy tajemnice upadającego międzyświata i Akademii Spence. Chyba długo nie będę potrafiła odsunąć na bok historii Gemmy i wrócić do rzeczywistości.

„Ludzie nie zawsze są tym, kim byśmy chcieli, żeby byli”**

9/10


___________________________
*Fragment, str. 237
** Fragment, str. 448

 

004. Nazywam się Anna i nie powinno mnie tutaj być. Gemma Malley - Deklaracja

Chorobo... Dopadłaś mnie akurat teraz! 
Dziękuję ci :D

             W związku z tym, że kilka dni spędzę w domu z katarem i bólem gardła, postanowiłam zagospodarować w jakiś sposób czas wolny. Przede wszystkim - będę dużo czytać. Skończę Zbuntowane anioły Libby Bray i sięgnę po następną książkę w kolejce, czyli Imperium wampirów (swoją drogą, powieść tą dostałam na Mikołaja w zeszłym roku i jeszcze jej nie przeczytałam!). Tak więc... nie będę dłużej przynudzać i przedstawię Wam recenzję książki autorstwa Gemmy Malley - Deklaracja. Przygodę z tą pozycją miałam w maju, gdy wracałam z wycieczki szkolnej - Lwów, Ukraina. Nie miałam co czytać i poprosiłam przyjaciółkę, abyśmy zamieniły się książkami. Skończyłam ją po pięciu godzinach jazdy. Wspaniała historia na długo zapadła mi w pamięci, dlatego chcę podzielić się z Wami moim zdaniem na jej temat. Zapraszam!


Tytuł: Deklaracja
Autor: Gemma Malley
Data premiery: 16 czerwca 2010
Wydawnictwo: Wilga
Ilość stron: 312



A gdybyśmy my byli nadmiarami w świecie legalnych ludzi? Gdybyśmy nie mieli prawa żyć, bo to wbrew zasadom Długowieczności?

„Nazywam się Anna.
Nazywam się Anna i nie powinno mnie tutaj być.
Nie powinnam istnieć.
Ale istnieję.”


Ludzkość XXII wieku niezwykle się rozwinęła. Wśród nowości technicznych wynaleziono również coś takiego, jak lekarstwo na Długowieczność. Tabletki te, dzięki systematycznemu zażywaniu, pozwalają żyć o wiele dłużej. Lecz z wiecznym życiem wiąże się inny, bardzo poważny problem, mianowicie przeludnienie. Aby nie wycofywać Długowieczności z rynku sprzedaży, władze wielu państw stworzyły Deklarację, której podpisanie zobowiązywało obywateli do posiadania tylko jednego dziecka. Problem jednak nie znikł, ludzi wciąż przybywało, a miejsca nadal brak. Dwadzieścia lat później warunki Deklaracji zostały zmienione, bowiem ten, kto chciał mieć dziecko, miał zakaz brania tabletek na Długowieczność. Życie za życie, jak głosił dokument.
Anna jest jednym z nadmiarów w zakładzie dla takich jak ona o nazwie Grange Hall. Nadmiarem, czyli dzieckiem urodzonym wbrew Deklaracji. Jej rodzice, młodzi i niedojrzali, pragnęli mieć dziecko, lecz wiedzieli, że złamią wtedy zasady. Pomimo zakazów i kar, jakie groziły za ten występek, sprzeciwili się Deklaracji. Przez dwa lata udawało im się ukrywać małą Annę w domu. Pewnego dnia, gdy dziecko rozpłakało się, wścibscy sąsiedzi usłyszeli płacz i zadzwonili do łapaczy, którzy siłą wyrwali dziewczynę z rąk rodziców.
W ten oto sposób prawie piętnastoletnia Anna trafiła do Grange Hall, gdzie wpajano nadmiarom, że rodzice ich nie kochają oraz że to właśnie oni popełnili największy błąd, przychodząc na świat. Jedynie tak mogą pokutować za winy matek i ojców.
Surowe zasady panujące w obozie dla nadmiarów wprost przerażają. Chłosta, wtrącanie na noc do izolatki, brak pożywienia przez cały dzień to tylko najłagodniejsze kary wymierzane przez dyrektorkę Grange Hall, panią Margaret Pincent.
Cała historia zaczyna się wtedy, gdy do szkoły trafia nowy nadmiar o imieniu Peter. Kłopoty zaczynają się od razu, bo chłopak chodzi za Anną i powtarza jej, że dziewczyna ma dla kogo żyć, a na Zewnątrz czekają na nią rodzice. Namawia ją do ucieczki, która na początku wydaje się nierealna.

Deklaracja przyciągnęła moje oko niesamowitą okładką oraz zaciekawiła mnie tytułem już od długiego czasu. Po przeczytaniu opisu postanowiłam, że koniecznie muszę przeczytać tę książkę mało znanej, z pewnością debiutującej autorki i wreszcie nadarzyła się taka okazja. Oczekiwałam czegoś nowego, oryginalnego i zaskakującego, biorąc pod uwagę głównie samą zapowiedź.
I nie myliłam się.
Świat w 2140 roku stworzony przez panią Gemmę Malley to zlepek identycznie myślących państw, które całą nadzieję pokładają w starym pokoleniu. Przerażająca jest wizja młodych ludzi, którzy nie mogą się narodzić, bo tak wymyśliły to sobie władze. Teraźniejszość tworzą właśnie dzieci i młodzież, poprzez swą młodość, modę i kształtowanie innej kultury, a nie starsi ludzie. Oni w swoim życiu zobaczyli już wiele, za to ci nienarodzeni nie mogą nic ujrzeć, a nadmiary są zamknięte pośród ścian obozów, z których nie ma ucieczki.
Obraz niezwykle brutalny i straszny.
Styl pani Malley jest naprawdę dobry. Podziwiam tą kobietę za świetnie rozplanowaną akcję. Podczas czytania tej książki nie można się nudzić, bo adrenalina jest na każdej stronie i w każdym momencie. Pisze ona niezwykle lekko, a czytanie sprawia samą radość.
Trzecioosobowa narracja to idealny wybór. Dzięki niej autorka mogła nam przybliżyć nie tylko losy Anny i Petera, ale również Margaret Pincent i łowców, którzy torturami wyciągali informację od ludzi na temat dwóch uciekinierów z Grange Hall. Całość, z dodatkiem ogromnej wyobraźni Gemmy Malley, tworzy jedyną w swoim rodzaju powieść o przeciwstawieniu się prawom Matki Natury i o sensie życia.
Gdy „połykałam” kolejne rozdziały Deklaracji, chciało mi się krzyczeć ze wściekłości. Jak można tak torturować niewinne dzieci i wpajać im, że nie mają prawa żyć? Jak można mówić, że ich narodziny to przeciwstawienie się prawom Matki Natury, skoro to ona nakazała wydawać na świat potomstwo? Jak można likwidować młode pokolenie i zabronić żyć nowemu? Tyle pytań, tyle złości, jeszcze więcej łez wylanych nad samym zakończeniem.
W książce pojawia się niewielki wątek miłosny, który przykrywany jest czymś znacznie rzadziej spotykanym w powieściach – przyjaźnią. Zamiast ckliwych wyznań, zauroczenia czy tych nieśmiałych spojrzeń, otrzymujemy jedyną w swoim rodzaju więź. W końcu prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, a w czasie ucieczki przed śmiercią nie ma czasu na miłość. Tak więc pojawia się ona, lecz równie dobrze mogłoby jej tam nie być. Moim zdaniem wątek miłosny zepsuł trochę tą oryginalność Deklaracji, mimo to nie uważam, że był zły.
Zaskakujące zwieńczenie powieści doprowadziło mnie do łez. Niesamowitym obrotem zdarzeń i pomysłem Gemma Malley sprawiła, że człowiek po przeczytaniu tej książki zaczyna doceniać życie i czerpać z niego same korzyści.
Cudowna historia o przyjaźni, walce i przetrwaniu w świecie legalnych doczekała swej kontynuacji. Ten kto nie przeczytał Deklaracji, musi natychmiast po nią sięgnąć, inaczej nigdy nie pojmie znaczenia słowa „życie”. 

8/10

003. Kto mnie prześladuje? Laurie Faria Stolarz - Dotyk. Śmiertelny sekret

Drobna informacja - utworzyłam nową zakładkę pt.: "Wymienię/sprzedam". Jeśli chcecie nabyć jakąś książkę z mojej biblioteczki lub wymienić się wspomnianymi tam egzemplarzami, piszcie do mnie ;) Z chęcią rozpatrzę każdą propozycję ^^

A teraz czas na recenzję. Zbuntowane anioły muszą poczekać na weekend, kiedy to wreszcie pochwycę książkę w swoje ręce i przeczytam chociaż odrobinę. Dzisiaj chciałam się z Wami podzielić moją opinią o Dotyku. Zdania na temat powieść pani Stolarz są podzielone, prześledziłam wiele stron internetowych z recenzjami tejże książki. Co czułam po przeczytaniu Dotyku

  

Tytuł: Dotyk. Śmiertelny sekret
Autor: Laurie Faria Stolarz
Data premiery: 23 lutego 2011
Wydawnictwo: Nasza Księgarnia
Ilość stron: 272
 
Niektóre sekrety nie powinny być zachowywane...

Na początku zadam podstawowe pytanie: co skłoniło mnie do przeczytania tejże książki? Otóż… sama nie wiem i szczerze powiedziawszy zastanawiałam się nad tym dosyć długo. Być może na moją decyzję wpłynęła opinia przyjaciół, którzy wtykali mi powieść pani Stolarz do ręki za każdym razem, gdy kończyłam inną książkę. W ten oto sposób we wakacje zaczęłam czytać Dotyk. Śmiertelny sekret i zaraz na początku przygody z tą pozycją zapragnęłam, aby historia nastoletniej Camelii jak najszybciej skończyła się.   

Dziewczyna uczęszcza do jednego z amerykańskich liceów, uczy się w miarę dobrze, relacje z rodzicami są nienaganne, a do tego posiada wymarzoną, wprost idealną pracę. Trzy miesiące wcześniej omal nie zginęła pod kołami samochodu koleżanki, ale z pomocą przybył jej tajemniczy chłopak, który uratował ją przed zderzakiem pojazdu. Nieznajomy po chwili znika i zostawia zszokowaną Camelię na asfalcie.
Tak zaczyna się cała książka.

Przebrnęłam przez pierwsze strony w miarę szybko, lecz wkrótce po rozpoczęciu Dotyku jedna rzecz zwróciła na siebie moją uwagę  – tradycyjny schemat, który aż kłuje w oczy czytelnika zaznajomionego z wieloma powieściami. Główna bohaterka jest idealna i nie posiada żadnych wad, ma najlepszą przyjaciółkę; potrzepaną, zwariowaną dziewczynę, udzielającą dobrych rad (w tej roli Kimmie), koleguje się z nimi chłopak (Wes), który, o dziwo, wcale nie chce przebywać w towarzystwie kumpli, lecz wybiera skromne grono dziewcząt, a do tego mamy również kilku bohaterów drugoplanowych, także idealnych. Zapomniałam jeszcze o tym tajemniczym chłopcu. Tak jak głosi schemat, zapowiedziany wcześniej Ben jest nowym uczniem w szkole Camelii. Nic nowego.
Na starcie książka dostała ode mnie minusa, a raczej nie książka, tylko autorka. Laurie Faria Stolarz w ogóle nie wysiliła się i wybrała najłatwiejszą drogę. Ta wada może nie byłaby tak tępiona przeze mnie, gdyby pani Stolarz wymyśliła coś interesującego i innego. Podobnie została zbudowana powieść Bekki Fitzpatrick Szeptem, lecz schemat przykrył wspaniały romans między głównymi bohaterami, tajemnice oraz różnobarwne i oryginalne postacie.
W tym wypadku Camelia, jej były chłopak Matt, rodzice dziewczyny, Kimmie, Wes i Ben są zbyt piękni, mimo różnych charakterów - tacy sami, papierowi i… dziwni, bez żadnego blasku. Takie miałam odczucia, czytając Dotyk.  
Drugą rzeczą, która nie wpłynęła pozytywnie na ocenę tej pozycji jest zupełny brak większych opisów otoczenia i przemyśleń bohaterki. Oczywiście zdarzało się, że Camelia coś tam pomyślała sobie i podzieliła się z nami swoimi wewnętrznymi rozterkami, ale było tego naprawdę mało. Rozczarowałam się przy pierwszym pocałunku Camelii i Bena. Zwykle w innych książkach autorki poświęcają nawet trzy strony na ten pierwszy wyraz miłości, dogłębnie opisują szalejące myśli bohaterek i ich emocje buzujące wewnątrz, co naprawdę podoba mi się i pozwala doskonale sobie to wyobrazić, z kolei pani Stolarz zajęło to… linijkę? Tak, dosłownie linijkę. Randka też nie zasłynęła niczym szczególnym, a ten cały Ben… Autorka chciała z niego zrobić idealnego chłopaka, w którym zakochują się dziewczyny, coś na miarę Patcha (Szeptem), Willa (Diabelskie maszyny), Jace’a (Dary anioła) lub Gabriela (Wizje w mroku). Miał być tajemniczy, arogancki, jeździł na motorze, ocalił dziewczynę i cały czas na nią czuwał, lecz w efekcie końcowym powstała następna nudna postać, nie wnosząca nic do całokształtu.
Czas na trzecią wadę.
Między rozdziałami przeplatają się listy człowieka, który śledzi Camelię, podsyła jej prezenty, zdjęcia zrobione bohaterce z ukrycia i nawet włamuje się do jej domu. Ktoś mi kiedyś mówił, że strasznie bał się, czytając pogróżki, a mnie one po prostu rozśmieszyły, zwłaszcza wtedy, kiedy prześladowca nazywał Camelię suką i zdzirą. Zdarzało się, że z nudów przysypiałam nad książką albo zaczynałam myśleć o czymś innym. Nie skupiałam się na przekazie, bo nie było warto.
Po czwarte: brutalność owego prześladowcy również sprawiła, że chciało mi się śmiać. Laurie Faria Stolarz powinna poświęcić drugie tyle stron w książce na rozkręcenie akcji i nadanie tajemniczości niektórym sprawom. W połowie Dotyku zorientowałam się, kto śledzi Camelię, lecz sceny z przetrzymywaniem jej i zazdrością trochę nie wyszły autorce. Tutaj także chciała stworzyć klimat, sprawić, że cierpienie Camelii miało nas ująć za serce i wycisnąć łzy oraz zmusić nas do myślenia, co my byśmy zrobili w takiej sytuacji, lecz… nie udało się. Z przykrością stawiam czwarty minus.
Chyba każdy się domyślił, kto przyszedł z pomocą.

Parę słów o okładce.
„Nie oceniaj książki po okładce”. No tak, wzięłam sobie te słowa do serca i sprawdziły się – okładka cudowna, ale wnętrze marne. Wiele autorek nie pogardziłoby tak cudowną okładką, bo, muszę przyznać, robi wrażenie i przykuwa oko czytelnika.

Podsumowując: Dotyk. Śmiertelny sekret rozczarował mnie. Nieraz mam tak, że chcę już przeczytać drugą część, lecz w tym wypadku nie muszę i nie chcę, bo nic nie zyskam czytając kontynuację. Odczuwam, że Laurie Faria Stolarz chyba chciała napisać tą książkę na siłę lub miała ochotę coś stworzyć, ale nie wiedziała nawet co i zupełnie nie przygotowała się do projektu. Liczyłam, że powieść będzie miała ponad trzysta stron, może nawet czterysta, w końcu ociera się o kryminał, a zagadki tego typu zwykle są trudne do rozwiązania, lecz historia Camelii trwała przez zaledwie dwieście siedemdziesiąt dwie strony z dużą czcionką i krótkimi rozdziałami.
Komu mogę polecić tą pozycję? Na pewno czytelnikom, którzy dopiero zaczynają przygodę z książkami z gatunku paranormal romance. Ja także zaczynałam od podobnych. Myślę, że będzie to dobry start dla nich i idealne wprowadzenie do innego świata powieści. 


2/10


002. Podróż w dalekie strony. Colleen Houck - Klątwa tygrysa

Klątwa tygrysa zakończona! Dzisiaj przeczytałam ostatnie strony jakże pięknej powieści Colleen Houck. Pora wziąć się za kolejną książkę z listy, mianowicie Zbuntowane anioły Libby Bray. Ale najpierw recenzja! Oto, co spodobało mi się w Klątwie tygrysa i jakie wiązały się z tym emocje :) W komentarzach napiszcie swoją opinię ^^ Zapraszam do czytania! 



Tytuł: Klątwa tygrysa
Autor: Colleen Houck
Data premiery: 7 marca 2012
Wydawnictwo: Otwarte
Ilość stron: 356



„Klucz do szczęścia to starać się wykorzystać to, co przyniesie los, i być za to wdzięcznym”*

Bardzo dobre recenzje, interesujące Indie i kultura w tamtejszym świecie, duży rozgłos wokół książki, porównanie twórczości Colleen Houck do Harry’ego Pottera J. K. Rowling, wiele reklam (zarówno na portalach internetowych jak i na przystankach autobusowych) – to wszystko sprawiło, że postanowiłam kupić i przeczytać powieść Klątwa tygrysa. Błaganiem wyciągnęłam od rodziców trochę pieniędzy, słodkimi oczkami poprosiłam brata o zawiezienie mnie do galerii, następnie udałam się do sklepu i po chwili wyszłam z niego w towarzystwie świeżutkiego egzemplarza. Czy było warto?

Kelsey Hayes to osiemnastoletnia osierocona dziewczyna, której prawnymi opiekunami są Sara i Mike. Właśnie skończyła szkołę i przed rozpoczęciem nauki na studiach pragnie znaleźć sobie zajęcie na czas trwania wakacji, aby odłożyć pieniądze na dalszą edukację. Dostaje propozycję pracy w cyrku, a jej zadaniem jest opiekowanie się zwierzętami oraz sprzątanie po występach. O dziwo, dwa tygodnie wywiązywania się z obowiązków zamieniają się w… niesamowitą, pełną przygód i niebezpieczeństw podróż, która ukazuje dziewczynie zupełnie nowy, inny świat – Indie. Cała wyprawa związana jest z białym tygrysem o niebieskich oczach, który to od samego początku staje się przyjacielem Kelsey, zarówno w ciele zwierzęcia jak i człowieka.

Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać po Klątwie tygrysa. Moja pierwsza myśl po obejrzeniu zwiastunu na portalu Paranormalbooks.pl: „To będzie coś naprawdę rewelacyjnego i innego!”. Wzięłam również pod uwagę to, że Klątwa tygrysa jest debiutem Colleen Houck i właśnie ta myśl odrobinę przyćmiła mój entuzjazm, lecz na wieść, że autorka w Stanach Zjednoczonych osiągnęła naprawdę wysokie miejsce z tą pozycją, odsunęłam na bok wszystkie wątpliwości i pewnego wieczora pozwoliłam sobie odpłynąć.
Indyjski klimat czaruje od prologu. To właśnie w nim poznajemy dwóch braci obłożonych klątwą – wspomnianego w opisie Rena oraz Kishana. Są oni jak yin i yang; jeden po dobrej stronie, drugi po złej, chociaż tego zła nie widać tu wiele. Nie zaprzeczę, że obaj oczarowali mnie od pierwszych stron.
Muszę pochwalić panią Houck za to, że stworzyła naprawdę różnorodne i barwne postacie, chociaż nie ma wielu bohaterów. Nie wiem, czy uznać to za minus, czy za plus. Minus, bo cała akcja toczy się tylko i wyłącznie wokół tych kilku postaci, natomiast plus za to, że autorka idealnie potrafi poradzić sobie z małą ilością bohaterów, co nie jest łatwe, zważywszy na charaktery, zachowanie i tworzenie między nimi jakiejś więzi.
Kelsey jest niezwykle odważną dziewczyną. Nie boi się wyruszyć do Indii w towarzystwie człowieka, którego zna zaledwie dwa dni i równocześnie być opiekunką ogromnego tygrysa. W dodatku nie okazuje żadnego strachu w obliczu zadania, jakiego ma się podjąć. Polubiłam ją za to, że jest naturalna – przez całą książkę nie dostrzegałam u niej grama sztuczności. Tylko w niektórych momentach jej postanowienia wydawały mi się trochę dziwne i nie mogłam w nich znaleźć dokładnego uzasadnienia.
Ren – indyjski książę. Tak jak to określiła Kelsey, wyglądał niczym James Bond, Robert Pattinson i Ryan Gosling w jednym, chociaż mi osobiście nie podoba się taka wizja. Wolałam wyobrażać go sobie tak jak to przedstawiła na samym początku; miał ciemne włosy, niebieskie oczy, złotobrązową skórę, był umięśniony i wysoki. Swoim charakterem dopełnił całokształtu. Colleen Houck udało się stworzyć bohatera, za którym szaleją nastoletnie czytelniczki.

„Coś podobnego. Facet przez trzysta pięćdziesiąt lat żyje jako tygrys, a kiedy znów staje się człowiekiem, nagle nabiera zamiłowania do luksusu i uwielbienia dla mody. Nieprawdopodobne.”**

Pan Kadam – chodzący podręcznik do historii i biologii, a także rewelacyjny organizator i przyjaciel. Postać, którą naprawdę polubiłam za jego zachowanie, opanowanie w najgorszych sytuacjach i spokój otaczający go w każdej chwili, nawet na wieść o tym, że demony kappa chciały zabić Kelsey. W skrócie: ogromne, dobre serce.
Kishan – młodszy brat Rena, pełniący rolę tej czarnej strony. Przygotowałam się na to, że pierwsze od trzystu lat spotkanie braci okaże się totalną porażką, a zakończy bijatyką, lecz jakieś było moje ogromne zdziwienie, gdy obrzucili się tylko złowrogimi spojrzeniami i kilkoma epitetami. Wydawało mi się, że na siłę chce sprawiać wrażenie aroganckiego, szarmanckiego mężczyzny. Jego fascynacja Kelsey odrobinę mnie denerwowała, bo w przeciwieństwie do zauroczenia Rena, wydawała mi się przesłodzona.
W Klątwie tygrysa oprócz wymienionych wyżej bohaterów pojawiają się także inni; dyrektor cyrku – pan Maurizio (swoją drogą, rewelacyjny gość!), treser tygrysa-Rena – Andrew Davis, jego syn Matt, Cathleen, Lokesh i Nilima.

Język Colleen Houck jest niezwykle prosty, bez żadnych dogłębnych tłumaczeń i trudnych zwrotów. W połączeniu z bardzo dobrym stylem całość czyta się niezwykle lekko i łatwo. W niektórych miejscach zabrakło mi odrobiny emocji zawartych w tekście, dzięki którym mogłabym mocniej wciągnąć się w świat Kelsey i Rena, i jakichś większych opisów otoczenia, ale są to wady niezauważalne dla początkującego czytelnika. Zachwycanie się magicznym miejscem w dżungli w ogóle mnie nie porwało.
Za to przy pierwszym pocałunku głównych bohaterów Colleen Houck postarała się i wyszło jej to rewelacyjnie. U innych bohaterów ten pierwszy przejaw skrywanego zauroczenia bądź kiełkującej miłości zajmuje parę linijek, pół strony, czasem jedną, a ona rozpisała się na… trzy. I dopiero tutaj pojawiły się wyczerpujące opisy. Takie, jakie lubię!
Akcja nie sprawiała, że zaciskałam palce na książce i wytrzeszczałam oczy, nie mogąc się doczekać, co będzie dalej. Był czas, gdzie działo się tysiąc najróżniejszych rzeczy, ale był również czas na wytchnienie. Równo rozłożone zdarzenia to kolejny plus Klątwy tygrysa.

Jeszcze okładka, ona też odgrywa dużą rolę. Jednym słowem: hipnotyzująca. Tygrys z połączeniu z indyjskimi wzorami na samej górze tworzy cudowny, czarujący obraz. Jedyną wadą okładki jest to, że tytuł łatwo się ściera przy dotyku.

Podsumowując: całkiem przyjemna lektura na coraz to dłuższe, letnie wieczory. Czytelnika, który ma za sobą wiele książek, nie powali ona na kolana (choć może tak być), lecz osobę poznającą dopiero krainę romansów paranormalnych Klątwa tygrysa oczaruje, uwiedzie i wciągnie w swój własny, świetnie wykreowany świat i ukarze Indie w nowym, lepszym świetle, jako państwo pełne magii i wielu, wielu różnych kultur. Na samym końcu pomyślałam „Zrobili, co mieli zrobić, zdobyli, co musieli, rozwikłali pewną część zagadki… Całkiem przyjemna książka i obiecujące zakończenie”. Brakowało mi tylko jakichś większych tajemnic, ukrytych znaczeń… Ale może znajdę to w drugiej części. Nie będę ukrywać, że przy ostatnich stronach w oczach pojawiły mi się świeczki.               
Tak więc… Pozycja mile widziana na półce, aczkolwiek nieobowiązkowa. Fascynująca przygoda, rewelacyjni bohaterowie, wspaniały wątek miłosny i cudowny, inny świat. Z chęcią sięgnę po kontynuację; w większej mierze dlatego, że interesuje mnie to, z jakimi problemami będą musieli zmierzyć się bohaterowie. 

7/10
Layla
_________________________________
* Fragment, str. 74
** Fragment, str. 321