Archive for lutego 2013

031. Kerstin Gier - "Zieleń szmaragdu"


Tytuł: Zieleń szmaragdu
Tytuł oryginału: Smaragdgrün. Liebe geht durch alle Zeiten
Autor: Kerstin Gier
Data premiery: 22 lutego 2012r.
Wydawnictwo: Egmont
Liczba stron: 456

Gwendolyn ma złamane serce. Jak każda zraniona przez chłopaka dziewczyna, również i ona wylewa morze łez, wścieka się na widok swojego eks, a także nie stroni od niemiłych uwag na jego temat, w czym pomaga jej wierna przyjaciółka, Leslie. Pomimo złamanego serca Gwen musi wziąć się w garść. Sprawy przybierają niebezpieczny obrót, hrabia de Saint Germain nie chce nic wyjawić młodym podróżnikom, a w dodatku Gwendolyn poważnie zastanawia się nad postępowaniem Strażników. Czy ufanie hrabiemu to jedyna droga do zdobycia rzeczy, o którą Strażnicy starają się setki lat?


No i stało się – koniec Trylogii czasu. Ogromna ilość stron i zachwalające tą część recenzje sprawiły, że chętniej podeszłam do lektury ostatniego tomu wielkiego dzieła pani Gier, lecz pomimo bardzo dobrych opinii starałam się zbytnio nie „nakręcać”. Pomimo kilku minusów i paru denerwujących bohaterów w jakiś sposób przywiązałam się do tej trylogii, dlatego ze smutkiem przewracałam ostatnie kartki. Bez wątpienia Czerwień rubinu oraz Błękit szafiru podbiły moje serce – jak więc na tle pierwszej i drugiej części wypadła trzecia? Och, i tutaj można wiele powiedzieć.

W rzeczywistości serca są zrobione z całkiem innego materiału. Naprawdę możesz mi wierzyć. (…) Chodzi o materiał znacznie bardziej plastyczny i nietłukący, który zawsze odzyskuje swój pierwotny kształt. Wykonany wedle tajnej receptury. (…) Marcepan!*


Ten, kto czytał Błękit szafiru wie, jak skończył się drugi tom. W Zieleni szmaragdu Gwen nie jest już tą rozpromienioną, nastoletnią dziewczynką szalejącą na punkcie „tego jedynego”. Mnóstwo wylanych łez oraz słowa przyjaciółki uzbroiły serce Gwendolyn przed kolejnym rozdarciem na widok Gideona. Bez bicia przyznaję, że na początku główna bohaterka niemiłosiernie mnie denerwowała. Rozumiem złamane serca i nieszczęśliwą miłość, ale, na litość boską, ile można mówić o tym samym i płakać na każdy widok swojego eks? Dopiero później, kilkanaście stron dalej, Gwen bierze się w garść i nareszcie zaczyna sensownie mówić. Jej postawa zmienia się z każdym przeczytanym rozdziałem, co pozytywnie wpływa na postać młodej panny Shepherd. Niestety, aby coś zyskać, trzeba coś stracić, a ofiarą stał się Gideon. W tej części miałam dość zakochanego chłopca. Wolałam młodego de Villiersa z Czerwieni rubinu i Błękitu szafiru, który nie robił maślanych oczu do wybranki swojego serca. Niemniej jednak Gideon dalej jest moim ulubionym bohaterem całej Trylogii czasu i pomimo małego potknięcia w Zieleni szmaragdu nie zmienię o nim zdania.
Kolorów w całej historii dodał, jak w przypadku poprzedniej części, Xemerius. Szkoda, że pani Gier bardziej nie wyjaśniła jego pochodzenia, roli w powieści i znaczenia dla całej grupy podróżników. Myślę, że wtedy stałby się ciekawszą postacią. Według mnie w Xemeriusie tkwi połowa humoru Zieleni szmaragdu. Za tego bohatera pani Gier należą się brawa.
I znów trzeba zgnębić którąś postać: tym razem czarną owcę w rodzinie – Glendę. Jako że matka Gwendolyn Grace i Glenda są siostrami, oczekiwałam od nich jakichś rodzinnych więzi, tymczasem autorka zdecydowała się na chorą rywalizację, której głównym tematem było wychwalanie umiejętności swoich córek: Charlotta umie to, Charlotta umie tam to, Charlotta przebierze się za cudownego elfa na imprezę urodzinową Cynthii, Charlotta musi iść na kolejną sesję zdjęciową do fotografa… Moim zdaniem było to niezwykle sztuczne i niepotrzebne, ponieważ sam charakter i wygląd kuzynki Gwen mówiły za siebie – piękna, uzdolniona, zazdrosna, uwodzicielska, czego można więcej chcieć?
Na szczęście autorka postanowiła zostawić Leslie taką, jaka była. Odrobinę przypominała mi mnie, przez co łatwiej mogłam postawić się w jej sytuację. Tak więc za Gwen, Xemeriusa i Leslie daję plusa, lecz za Gideona i Glendę go odejmuję.

Zostańmy przyjaciółmi – ten tekst to już doprawdy był szczyt.
- Na pewno za każdym razem gdy ktoś wypowiada te słowa, gdzieś na świecie umiera jedna nimfa – powiedziałam.


W Zieleni szmaragdu nie zabrakło również wyczekiwanego przeze mnie humoru. Za sprawą Xemeriusa, głównej bohaterki i zachowania Charlotty miałam wiele okazji do śmiechu. Rozbawienie czytelników idzie pani Gier perfekcyjnie, dlatego tak bardzo polubiłam Trylogię czasu. Oczywiście oprócz zabawnych momentów są również chwile mrożące krew w żyłach, pełne grozy i napięcia. Przeplatanie ze sobą zabawnych i strasznych zdarzeń nadaje całości uroku, przyciąga czytelnika i sprawia, że non stop chce wracać do lektury, a przynajmniej tak było w moim wypadku, bo ani na minutę nie mogłam oderwać się od książki. Bez wątpienia Zieleń szmaragdu wciąga, czaruje i długo nie wypuszcza spomiędzy magicznych stron.

Bardzo podobało mi się rozwiązanie wielu zagadek, które od pierwszej części przysparzały bohaterom kłopotów. Rymowane przepowiednie miały w sobie mnóstwo uroku oraz nutkę tajemniczości. Połączenie niektórych zdarzeń również wyszło pani Gier na świetnym poziomie. Czytając ostatnią część myślałam „Aha, to wtedy miało miejsce to zdarzenie…” i chociaż jak przez mgłę pamiętam Czerwień rubinu, dzięki zaszytym między stronami sekretom mogłam przypomnieć sobie każde znaczące dla wszystkich tomów zdarzenie.
Wątek miłosny został przedstawiony przez autorkę w interesujący sposób. Nie było ani przesłodzenia, ani braku latających amorków, a kilka stron sprzeczek Gideona i Gwendolyn sprawiły, że całość nie wydawała się mdła, schematyczna i nudna. Naprawdę uwielbiam kłótnie głównych bohaterów. Dzięki nim czułam, że chemia między nimi jest czysta; bez niepotrzebnych składników. Równowaga musi być – w tym przypadku stanowiły ją dwa różne charaktery oraz ciekawa relacja panny Shepherd i pana de Villiersa.
I trzy słowa o okładce: po prostu mistrzowska!

Ci, których kochamy, nie umierają, bo miłość jest nieśmiertelna
~Emily Dickinson

Podsumowując:
10/10 to za dużo. Pomimo tylu plusów Zieleń szmaragdu straciła kilka punktów na samym zakończeniu, w którym autorka mogła bardziej się postarać. Chciałabym dowiedzieć się, co stało się z pozostałymi postaciami, i chociaż w tej chwili brak jakichkolwiek informacji o ich dalszych losach wydaje mi się minusem (cóż, jestem ciekawską osobą), na swój sposób jest również plusem, ponieważ sami możemy układać najbliższą przyszłość ulubionych postaci. 9/10 również jest za mocną oceną. Nie daję 9, ponieważ… Ponieważ całość trwała za krótko, ot co! Żałuję, że pani Gier nie zdecydowała się na kilka kartek więcej, pomimo tego, że 456 stron to imponujący wynik. Myślę, że 8/10 idealnie pasuje do Zieleni szmaragdu, biorąc pod uwagę wszystkie „za” i „przeciw”.
Przywiązałam się do bohaterów, miejsca akcji oraz szalonych podróży w czasie. Chciałabym znaleźć się na miejscu Gwen, udawać się na misje do XVIII wieku w towarzystwie przystojnego młodzieńca, uczyć się fechtunku, historii ze szczegółami, tańca, reguł panujących na dworach w danych epokach… Bez wątpienia Trylogia czasu to strzał w dziesiątkę. Gdzieś między stronami trzech tomów wspaniałej historii Gwendolyn zostało moje serce, a kończąc przygodę z Zielenią szmaragdu poczułam, że zamyka się za mną większy rozdział książkowego życia.

Na zawsze składa się z wielu teraz
~Emily Dickinson

8/10       

*Ten cytat i kolejne zaczerpnięte z powieści K.Gier Zieleń szmaragdu

030. C.J.Daugherty - "Wybrani" (przedpremierowo)

Recenzja przedpremierowa

Tytuł: Wybrani
Tytuł oryginału: Night school
Autor: C.J.Daugherty
Data premiery: 6 marca 2013r.
Wydawnictwo: Otwarte
Liczba stron: 440

"Świat Allie legł w gruzach. Jej ukochany brat zaginął, a ona została aresztowana – kolejny raz. Rodzice podejmują desperacką decyzję o wysłaniu dziewczyny do elitarnej szkoły z internatem. Akademia Cimmeria nie jest jednak zwyczajną szkołą. Panują tu dziwne zasady, a uczniowie to w większości bogate dzieci wpływowych rodziców. Kiedy jedna z uczennic zostaje zamordowana, Allie zaczyna rozumieć, że Akademia Cimmeria skrywa mroczny sekret. Czy w jego odkryciu pomoże dziewczynie przystojny Sylvain? A może outsider Carter?"


Czy ktoś z Was spotkał się już kiedyś z takim pomysłem? Mroczna szkoła z długą historią; sekrety, kłamstwa i niebezpieczeństwa; dziwne zdarzenia, które mają miejsce po dołączeniu głównej bohaterki do szkolnej społeczności; dwóch chłopców walczących o serce jednej dziewczyny… No cóż, w każdym bądź razie podobne spotkanie przeżyłam z kilkoma innymi pozycjami, dlatego po ujrzeniu zapowiedzi Wybranych nie dawałam żadnych szans dziełu pani Daugherty. Czy niepotrzebnie nastawiałam się negatywnie do tej lektury?

Allie (Alyson) bardzo zmieniła się od zniknięcia brata – ukochany Christopher nagle zaginął bez śladu, zostawiając krótką wiadomość w której prosił, aby nikt go nie szukał. Właśnie ta rzecz złamała serce dziewczyny. Od tamtego feralnego dnia rodzice stali się dwoma kłębkami nerwów, dlatego nastoletnia Allie nie ma komu się zwierzyć ani chociaż porozmawiać. W związku z tym ucieka do zupełnie innego świata, gdzie rządzą używki, brak jakichkolwiek reguł, a łamanie zasad jest ulubionym zajęciem. Po ostatnim incydencie, kolejny raz złapana przez policję, rodzice Allie decydują, że ich córka zacznie naukę w szkole dla nastolatków miewających podobne problemy. Czy Akademia Cimmeria rzeczywiście gości w swoich skromnych progach takich samych ludzi? Czy Allie może czuć się tam bezpiecznie? Komu może zaufać, a od kogo ma trzymać się z daleka?
Jak już wspominałam wcześniej, umieściłam Wybranych na straconej pozycji ze względu na pomysł wykorzystany w wielu innych powieściach dla nastolatków. Oliwy do ognia dolewały słowa z tyłu egzemplarza „Czy w jego odkryciu pomoże dziewczynie przystojny Sylvain? A może outsider Carter?”. Oprócz kolejnej historii o nawiedzonej, niebezpiecznej szkole autorka serwuje nam również miłosny trójkącik. Nie wygląda to ciekawie, ani trochę, lecz mądre przysłowie, które nasunęło mi się na myśl podczas czytania Wybranych, brzmi „Nie mów hop! zanim nie skoczysz”.

Na samym początku autorka przedstawia nam Allie – dziewczynę cichą, skrytą, ze skłonnościami do częstego pakowania się w kłopoty i robienia wszystkiego na odwrót. Rodzice mówią „Dorośnij!” – Allie nadal pozostaje zbuntowaną nastolatką. W końcu ostatni „wypad” z kumplami kończy się niezbyt szczęśliwie. Decyzja zapada niemal natychmiast – dziewczyna ma rozpocząć naukę w oddalonej kilka godzin jazdy od centrum Londynu Akademii Cimmeria, o której główna bohaterka nie ma zielonego pojęcia. Tam przechodzi ogromną metamorfozę; poznaje nowych ludzi, zawiera przyjaźnie, przeżywa pierwsze miłosne wzloty i upadki, a także widzi na własne oczy rzeczy, których nigdy nie ujrzałaby w swoim rodzinnym mieście. Autorka bardzo dobrze i brawurowo dokonała znaczącej dla powieści zmiany Allie. Przemiana dziewczyny wyszła jej na medal, co dodało uroku jej książce. Kończąc przygodę z Wybranymi miałam przed oczami dwie różne postaci: Alyson zamkniętą w sobie po zniknięciu brata oraz Alyson po dołączeniu do tajemniczej szkoły. Za wykreowanie głównej bohaterki, jej metamorfozę i charakter daję plusa. Autorka równie dobrze poradziła sobie także z paczką Allie, choć kilka postaci przesłodziła, aż do bólu. W dwóch przypadkach od razu narzuciła wymyślony przez nią charakter danego bohatera (Sylvain jako „największe ciacho” Cimmerii oraz Isabelle w roli cudownej, dobrej, kochanej dyrektorki, która nawet w najgorszej sytuacji potrafi się uśmiechać i nigdy nie puszczają jej nerwy), przez co nie miałam okazji poznać go osobiście, tak jak to było z Allie, Jo bądź Carterem. W tym miejscu bez punktu.

Z miejscem akcji (czyli mająca kilkaset lat szkołą w potężnym, starym, bogato zdobionym budynku) pani Daugherty poradziła sobie nawet dobrze. Pomimo tego że podobny obraz jest chociażby w powieści Piękni i martwi Yvonne Woon (a także w kilku innych), Akademia Cimmeria mnie osobiście przypadła do gustu. Miło czytało się o kaplicy z wiekowymi malowidłami, pokaźnej jadalni, świetlicy, ukrytych w ścianach drzwiach oraz sekretnych miejscach. W kilku słowach: schematycznie, ale z klasą. Wprost uwielbiam podobne obiekty!
Najchętniej przyczepię się do trójkącika miłosnego. Pani Daugherty w ciekawy sposób przedstawia nam wymyśloną przez nią Akademię, bohaterów, mroczne miejsca i sekrety, niebezpieczeństwo i walkę o przetrwanie w tajemniczej szkole, co dostarcza czytelnikowi mnóstwa wrażeń. Całość prezentuje się naprawdę dobrze na tle innych powieści, jednak autorka postanowiła zepsuć urok Wybranych oklepanym, schematycznym i znienawidzonym przeze mnie trójkącikiem. Myślałam, że moda na „On jest taki słodki, ale to jednak do tego drugiego czuję coś więcej” już dawno minęła. Okazuje się bowiem, że niektóre pisarki młodzieżowych książek dalej uważają, iż miłosny dylemat jest czymś „na czasie”. Bzdura! To nie jest nic modnego ani interesującego. Miłosne trójkąciki, chociaż nielubiane przez wielu czytelników, jeszcze długo będą towarzyszyć podobnym romansom (tym zwykłym jak i paranormalnym). A szkoda…
Plusem Wybranych jest to, że autorka wszystko sobie zaplanowała, wobec czego jedno zdarzenie było powiązane z drugim, co z kolei wpływało na trzecie itd. Chętnie dam za to plusa, ponieważ dzięki temu ciągle coś się dzieje, i chociaż mamy momenty, w których tej akcji jest mniej albo toczy się wolniej, to nie można oderwać się od książki nawet na chwilę. Tak przemyślaną fabułę bardzo lubię.
Niestety, oprócz trójkącika miłosnego, dzieło pani Daugherty ma również jeszcze jedną poważną wadę, mianowicie… punkt kulminacyjny. Uwielbiam ostatnie strony w powieściach, kiedy do emocje sięgają zenitu, wszystko się wyjaśnia, każdy wątek zostaje jakoś zakończony lub przeniesiony do drugiej części, i właśnie na coś podobnego czekałam w Wybranych lecz z przykrością stwierdzam, że ogromnego finału pierwszego tomu nie spotkałam. Oczywiście nie myślcie, że nie było niczego podobnego! Parę końcowych rozdziałów obfituje w wartką akcję i ważne zdarzenia, jednak nie było to coś, na co czekałam. Niektórym punkt kulminacyjnym na pewno się spodoba, lecz jeśli tak jak ja lubicie trzymające w napięciu, zapierające dech w piersiach i dające do myślenia zakończenia, możecie odczuwać niedosyt po Wybranych.
Pozytywnie na powieść wpływa trzecioosobowa narracja. Chociaż nie mamy do czynienia z wszechwiedzącym narratorem, dzięki trzeciej osobie jesteśmy w stanie lepiej poznać niektórych bohaterów, a także myśli Allie i targające nią uczucia. O ile w większości przypadków spotykamy się z lekkim stylem autorek, tak przy Wybranych trzeba skupić się na czytanych zdaniach, aby zrozumieć o co chodzi w zawiłej historii Akademii.

Podsumowując:
Niepotrzebnie przyczepiłam Wybranym nalepkę „Uwaga! Schemat!”. Przygoda Allie bardzo wciąga, jest ciekawa i interesująca, a obraz starej szkoły zupełnie mnie oczarował. Powieść pani Daugherty wyróżnia się na tle podobnych historii m.in. dzięki bohaterom i fabule. Tym, którzy nie są przekonani moim zdaniem na temat  tej powieści radzę aby dali szansę autorce. Nie jest to lektura górnych lotów, lecz zapada głęboko w pamięć i pozwala czytelnikowi oderwać się od rzeczywistości na kilka godzin. Moim zdaniem Wybrani to dobra książka – nie powalająca i wybijająca się ponad inne pozycje, ale przyjemna, zabawna i wciągająca.

7/10

Za możliwość przeczytania tej wspaniałej powieści dziękuję Młodzieżowemu Klubowi Recenzenta

 


 

Wyniki konkursu!

Moi drodzy!

Nakrzyczcie na mnie, że długo zwlekałam z ogłoszeniem wyników, ale (mówię to z ręką na sercu) wybór był naprawdę trudny. Dostałam mnóstwo cudownych odpowiedzi na zadane pytanie. Nie spodziewałam się tylu prac :) Nie mogłam się zdecydować którą odpowiedź nagrodzić egzemplarzem Światła pochylenie, bo każda miała w sobie coś interesującego, mądrego i oryginalnego. Po długim namyśle wybrałam tą jedną. Kto został laureatem w tym konkursie? 

 
Światła pochylenie wygrywa...
Bursztynowy

A oto zwycięska praca:

Zakładając, że spełnia się najbardziej pesymistyczny z bukietu złowróżbnych scenariuszy, i zakładając również, że w obliczu atakującego zewsząd żywiołu i miotających blaskiem kataklizmów, zapragnąłbym sięgnąć po tę wyjątkową – albowiem ostatnią – książkę, jestem niemal pewien, że mój palec wskazujący skierowałby się ku „Drodze” Cormaca Mccarthy’ego.
Nie ukrywam, że byłby to wybór w pełni subiektywny, albowiem głównym czynnikiem wybiórczym stałby się mój charakter i indywidualne upodobania. A to właśnie nasze upodobania sprawiają, że tkwią w nas bliżej nieokreślone, zakorzenione głęboko w przestrzeni między głową a żołądkiem – jakby naznaczone magią – iskierki uczuć, które podpowiadają nam, że ostatnie chwile swojego życia powinno się spędzić w spokoju i euforii, w otoczeniu czegoś co nie tylko pozornie cieszy oczy, ale faktycznie jest najprawdziwszym pięknem – a takim najprawdziwszym pięknem jest właśnie wskazany wcześniej utwór siedemdziesięciodziewięcioletniego amerykańskiego pisarza i dramaturga.
Jest to utwór będący zwieńczeniem rzemieślniczego kunsztu pisarskiego z niezwykłą dawką emocjonalności i głębi. Została w nim przedstawiona prosta, ale jednocześnie niezwykle szczera historia ludzi, którzy mimo iż znajdują się w postapokaliptycznej rzeczywistości, nie tracą swojego człowieczeństwa i najcenniejszego daru, jaki posiadają – nadziei.
„Droga” jest krótką książką, napisaną pięknym, miejscami bardzo dosadnym i głębokim stylem, który sprawia, że każdy z wersów jest jak cios wymierzony w twarz czytelnika wraz z komunikatem „otrząśnij się” lub „doceń to, czego nigdy wcześniej nie doceniałeś”. To idealna lektura na ostatnią utopijną podróż kalejdoskopem emocji – doskonała zarówno na rachunek sumienia, jak i na wydobycie na zewnątrz wszystkiego co najwspanialsze, a ponadto, jak już wspomniałem wcześniej – jeśli miałbym wybierać „towarzystwo” do śmierci, to wybrałbym towarzystwo piękna, a nie mam innego wyjścia, jak przyznać, że jak dotąd nie trafiłem na żadną piękniejszą książkę od tutaj omawianej.

Oprócz zwycięskiej odpowiedzi chciałabym przedstawić Wam również dwie kolejne prace, które podbiły moje serce :) I chociaż niestety nie wzięłam pod uwagę drugiego i trzeciego miejsca, pragnę pokazać Wam te odpowiedzi.

Carvel:
Ostatnie chwile na Ziemi spędziłabym z... Biblią. Nie jest to, co prawda, zwykła książka, lecz uważam, że jest idealna. Czytając ją, można się wyciszyć, zmusić do refleksji, przede wszystkim pogodzić się, zjednoczyć z Bogiem, ale i z samym sobą. Myślę, że wiedząc, co przeżył Jezus, i ci, którzy w niego wierzyli mimo prześladowań, śmierć nie wydawałaby mi się już taka straszna. Wierzę w to, że po tym, jak wydamy z siebie ostatnie tchnienie, czeka na nas wspaniały świat. Biblia każdego dnia uświadamia milionom ludzi, że nieważne, co nas czeka - przejdziemy przez to. I to nie sami. Z Bogiem, który zawsze przy nas jest. 

Dzosefinn
Książka na koniec świata... Powiem Ci, że bez zastanowienia te ostatnie chwile spędziłabym z „Gdzie indziej” Gabrielle Zevin. (Widziałam, że masz na półce „chcę przeczytać” i nie mogę Ci wyjawić o co w niej chodzi, ale postaram się, by podsycić Twoją ciekawość :P) Cóż, ta historia pokazuje, że świat nie kończy się wraz ze śmiercią, lecz trwa ciągle, nieustannie. Nie trzeba bać się śmierci, jest tylko momentem przejścia między światami – światem który znamy i tego, którego nie znamy. Większość ludzi boi się śmierci i końca świata. Dlaczego? Bo to są wydarzenia, o których niewiele wiemy. To tajemnica, którą każdy z nas kiedyś odkryje. Boimy się niewiadomej i tego co nas czeka po śmierci. A „Gdzie indziej” jest taką powieścią, która napawa optymizmem i ta śmierć nie jest już taka straszna. 

GRATULUJĘ!
 
 

029. Gennifer Albin - "Przędza"


Recenzja przedpremierowa 

 Tytuł: Przędza
Tytuł oryginału: Crewel
Autor: Gennifer Albin
Data premiery: marzec 2013
Liczba stron: 322
 

Świat jest wielką tkaniną złożoną z milionów najróżniejszych włókien. W porównaniu z całym olbrzymim Arrasem ludzie stanowią niewielką część ogromnej sieci grubych, misternie plecionych nici. Każda rzecz ma swoje odpowiednie miejsce, ilość obywateli jest stale kontrolowana przez władze Arrasu, nigdy nie panuje tam głód, zaraza ani klęski żywiołowe. W takim razie kto utrzymuje wszystko dookoła w idealnej równowadze?  Kto panuje nad pogodą i dostarczaniem żywności? Kto usuwa słabe, niepotrzebne włókna, aby mogły powstać nowe jednostki życia? Kto bierze odpowiedzialność za każdy zły splot?

Adelice jest jedną z nich – potężnych, pięknych Kądzielniczek, które mają w swoich rękach ogromną władzę. Tak jak one potrafi kształtować czasoprzestrzeń i tkać rzeczywistość, lecz oprócz swych umiejętności ma także jeszcze jeden dar. Zamiast szczycić się nim wśród wymądrzających się Kądzielniczek i stać się prawdziwą gwiazdą, dziewczyna ukrywa go, aby bezwzględni władcy Arrasu nie wykorzystali jej zdolności w złych celach. W związku z tym stara się oblać egzamin, co (niestety) nie do końca wydaje się takie łatwe, i trafia do akademii dla młodych Kądzielniczek. Na początku bycie „tą, która chciała uciec” nie ułatwia życia Adelice, ale każdy kolejny dzień w szkole dla dziewcząt stawia przed nią nowe wyzwania, zagrożenia, sekrety i wiele innych niebezpiecznych pułapek.

Kształtowanie czasoprzestrzeni? Tkanie rzeczywistości? Brzmi dziwnie, lecz również niezwykle interesująco. Czy ktoś z Was spotkał się kiedyś z powieścią, w której główny bohater lub bohaterka potrafi tkać rzeczywistość? W świecie fantastyki i romansów paranormalnych to niecodzienne zajęcie, przez co po przeczytaniu opisu wydawało mi się bardzo oryginalne. Jak można kształtować czasoprzestrzeń własnymi rękami? Przecież to… dziwne zadanie. W każdym bądź razie Przędza Gennifer Albin od razu zwróciła na siebie moją uwagę, byłam naprawdę ciekawa pracy Kądzielniczek, Prządek i ich mentorek. Jak wypadło to spotkanie, dowiecie się w tej recenzji.

Z opisu wiemy, że szesnastoletnia Adelice posiada niezwykłą umiejętność, którą ma także każda inna Kądzielniczka, czyli dziewczyna tkająca rzeczywistość. Jak już mówiłam wcześniej, według mnie jest to bardzo oryginalne i ciekawe zajęcie. Jak wypada to w praktyce? Kądzielniczki tkają rzeczywistość, są odpowiedzialne za pogodę, liczbę ludności oraz wypruwanie słabych włókien. Pławią się w luksusach, mają własne przywileje (co otrzymują za ciężką pracę na rzecz całej ludzkości), są potężne, piękne, silne. Wobec tego, dlaczego Adelice nie cieszy perspektywa bycia jedną z nich? Otóż ta cicha, zagubiona w potężnym Arrasie i przestraszona swoich zdolności dziewczyna postępuje według zasad, które przekazali jej rodzice. Dobrze wie, że politycy rządzący Arrasem są bezwzględni i że manipulują Kądzielniczkami: „Wywiady i sesje zdjęciowe dla Strumienia? Prawdziwy przeplot do drugiego sektora? Bale i imprezy okolicznościowe? Zgoda, ale jeżeli chociaż raz sprzeciwisz się moim decyzjom zostaniesz przemapowana”. Pragnie zostać w rodzinnym domu przy rodzicach i siostrze, w związku z czym robi wszystko, aby nie dostać się do Zakonu Zachodniego i nie pokazać swojego daru. Gdyby jednak zdradziła swój sekret, mogłaby stać się więźniem władców Arrasu.

- My z Cormakiem mamy swój własny język komunikacji.
Eric unosi brew. Wszystko opacznie zrozumiał.
- Spokojnie. Chodzi o jego zapędy do podpisywania wyroków śmierci.

Na początku Adelice wydaje nam się bardzo spokojną, cichą oraz delikatną postacią i tak też jest dopóki nie trafia do akademii. Polubiłam tą bohaterkę za jej charakter i cięty język. Walczyła o swoje, nie poddawała się, nie płaszczyła sprzed wpływowymi ludźmi jak inne Kądzielniczki, ale przede wszystkim wiedziała co chce osiągnąć i którą ścieżkę obrać, aby dotrzeć do celu. Za idealnie przedstawioną i wykreowaną postać Adelice należy się plus. Gorzej jest niestety z innymi bohaterami Przędzy. Pani Albin nie skupiła się na kilku ważnych postaciach, chociaż w większości byli to drugoplanowi bohaterowie, więc jestem w stanie machnąć na to ręką. Idealnie poradziła sobie z paskudnym charakterem Maeli, matczyną opiekuńczością Enory, mądrością Loricel oraz chłodem Cormaca Pattona.
Świat stworzony przez panią Albin również jest ogromnym plusem dla jej powieści, bowiem tak oryginalnie i pewnie skonstruowanego miejsca akcji nie spotyka się w wielu książkach. Arras jest potężny i niebezpieczny, ma swoje surowe zasady oraz czułe punkty. Aby było ciekawiej (dla bohaterów gorzej), z tego ponurego miejsca nie da się uciec. Czytając Przędzę wydawało mi się, że nad dachami domów Arrasu ciążą wielkie, czarne, groźne chmury, gotowe w każdej chwili pogrążyć świat w ciemności. Najwidoczniej autorce chodziło o taką wizję potężnego miasta. Za miejsce akcji stawiam ogromnego plusa.
Gennifer Albin [źródło]
Na korzyść Przędzy działa również pierwszoosobowa narracja w czasie teraźniejszym. Dzięki niej poznajemy bliżej samą Adelice, jej myśli, rozterki i pomysły. Niestety w tym wypadku nie jesteśmy w stanie poznać charakterów pozostałych postaci. Niemniej jednak czyta się niezwykle przyjemnie i lekko. Łatwy język autorki i jej bardzo dobry styl nadają magii Przędzy. W tym miejscu plus.
Teraz czas na największy plus. Co nim jest? Odpowiedź najprostsza na świecie: pomysł. Myślałam, że wszystkie opcje zostały wykorzystane; co rusz znów ukazuje się jakaś książka o wilkołakach, medium, duchach lub aniołach.Widać, że niektórzy potrafią wymyślić coś naprawdę interesującego, ciekawego i, przede wszystkim, wciągającego. Doprawdy, wizja świata złożonego z włókien, gdzie każda nić symbolizuje osobną rzecz, jest niezwykle ciekawa, jak i również na swój sposób przerażająca. My także stanowimy ogromną tkaninę, w której jesteśmy włóknami, z tą różnicą, że nikt nie decyduje o naszym usunięciu, liczbie ludności i pogodzie. Zostałam bardzo mile zaskoczona.

- Większość szesnastolatek nie widzi różnicy między miłością a pożądaniem. Właśnie dzięki temu są w stanie zmusić je do pracy na krosnach. I właśnie dlatego sprawdzają je w tak młodym wieku. Zaślepia cię jedwab i wino.
- Nie przepadam za winem – odpowiadam beznamiętnie.
- Tak? A za czym przepadasz? – pyta, ale nie daje mi szansy odpowiedzieć. – Bo właśnie to ci zabiorą.

Skoro jest tyle zalet Przędzy, czy można znaleźć jakąś wadę? Tak, są dwie. Nie podważają one mojego dobrego zdania o pozycji pani Albin, ale przez całą przygodę z Przędzą dawały o sobie znać, czasem poważnie mnie denerwując. Pierwszą z nich jest oklepany trójkącik miłosny. W przypadku historii Adelice nie powinnam tego nazywać miłością, a raczej „porządnym zauroczeniem”, jednak niezbyt przypadło mi to do gustu. Po co psuć interesującą, wciągającą fabułę i świetny pomysł na powieść zupełnie niepotrzebnym dylematem między dwoma chłopcami? Powieść pani Albin oczarowuje na tyle, że nie trzeba w dodatku wzdychać do różnych przedstawicieli płci męskiej.
W całej przygodzie Adelice jest kilka naprawdę mrożących krew w żyłach, jak i radosnych momentów. Parę razy musiałam czytać to samo zdanie dwa razy, aby uwierzyć w to, co się stało, lecz w większości przypadków myślałam tylko „Ojej, ale się porobiło…”. Słabą stroną pani Gennifer Albin jest nieumiejętność wzbudzania w czytelniku emocji. To jest drugi, mniej istoty minus.

- Nic nie jest realne – szepczę.
- To zależy od twojej definicji realności

Podsumowując:
Przędzę trzeba przeczytać samemu, aby zrozumieć historię Adelice. Moja recenzja niewiele Wam powie. Uwzględniłam w niej jedynie słabe i mocne strony powieści pani Albin, jednak to od Was zależy, czy sięgnięcie po tą interesującą pozycję. Mnie osobiście Przędza przypadła do gustu. Trzyma w napięciu do ostatniej strony, a później można błagać o dalszą część, jednak wszystko nadejdzie w swoim czasie. Pomysł na książkę spisał się na medal. Nim zdecydujecie się na przeczytanie tego dzieła, uprzedzam Was, że trzeba kazać swojej wyobraźni pracować na pełnych obrotach. Moim zdaniem jedna z lepszych książek, jakie czytałam.




7/10

Za możliwość przeczytania tej cudownej lektury dziękuję Wydawnictwu Literackiemu